Selected texts from catalogues

  • Maria Szcześniak, in: Beata Bigaj. Ludzie i miejsca, Chorzów 2023:

Malarskie symfonie Beaty Bigaj

Malarstwo Beaty Bigaj jest niezwykle spójne i konsekwentne. Wystawa w Miejskiej Galerii Sztuki „MM” w Chorzowie dobrze to ukazuje. Twórczość artystki prezentowana w dwóch salach podzielona została według kryterium tematu.

Pierwszym i podstawowym obszarem zainteresowań artystki jest studium człowieka – istoty skrywającej w sobie niepokój. Ten, tak powszechnie doświadczany, stan ducha przybierać może różne formy: od dyskomfortu myśli, a nawet sumienia, przez konieczność wyrażenia sprzeciwu, aż po strach i wycofanie, skutkujące dręczącym zapadnięciem się w siebie. Tym samym artystka wybiera to, co niewygodne, to, co uwiera. Uważnie śledzi cały wachlarz emocji odbijający się na twarzach – chętnie maluje człowieka w tłumie, co pozwala jej zderzyć ze sobą skrajnie różne typy zachowań i sposoby przeżywania. Pociąga ją różnorodność i przypadkowość tego typu nietrwałej wspólnoty.

Druga część wystawy poświęcona została pejzażom. To samo czujne spojrzenie kierowane dotychczas na człowieka zwraca się teraz na krajobrazy. Artystka pozostaje skupiona na nastroju i niepowtarzalności rozciągającego się przed nią widoku. Trafnie charakteryzuje go syntetycznym, hipnotyzującym ujęciem. Cechą wspólną tych przedstawień jest linia, którą stara się uchwycić w jej płynności i magicznej zdolności rozstrzygania przestrzeni.

Te dwa różne obszary tematyczne, oprócz wspomnianej już uważności patrzenia, łączy własny rozpoznawalny styl artystki. Jest ona obdarzona czymś, co można by nazwać słuchem malarskim i co stanowi cechę charakterystyczną jej twórczości.

Starając się opisać wielofiguralne sceny rozgrywające się przed oczami widza, szybko dostrzegamy staranność z jaką zostały zakomponowane. Artystka potrafi odpowiednio rytmizować przedstawienia – czy to konsekwentnie rozwijając jakiś gest czy pozę (Spadanie, Zaśnięcie, Rewolucja) czy to tworząc sekwencje postaci lub też zwielokrotniając jedną i tę samą osobę (Prysznic, Portret symultaniczny, Prawy do lewego).

Wyczuwamy tempo jej obrazów, słyszymy ogłuszające akordy niektórych kompozycji i zastygłą ciszę innych. O ile spiętrzone wielopostaciowe przedstawienia mają w sobie barokowy pośpiech, dynamizm i siłę, o tyle nieco inna melodyjność większości pejzaży (wciąż jednak intensywnych) nasuwa skojarzenie z łagodniejszym tonem malarstwa Mikalojusa Čiurlionisa (potrafiącego zresztą również świetnie wykorzystać potencjał „zwykłej” horyzontalnej linii).

Rytmiczność i harmonia kompozycji budowana jest też przy pomocy koloru. Oko mechanicznie wychwytuje zbliżone tony i przesuwa spojrzeniem po płótnie. Barwa jest zresztą u artystki wyrazista i niezwykle świetlista. Ta umiejętność zamknięcia światła w obrazie nierzadko zbliża doświadczanie dzieła do odbioru witrażu. Nasuwa także skojarzenie z twórczością innego obdarzonego słuchem malarskim artysty. Wassily Kandinsky podobną świetlistość uzyskiwał jednak przy pomocy bardziej do tego predestynowanej techniki, mianowicie akwareli. Beata Bigaj mistrzowsko buduje formy kolorem kładąc grubo farbę olejną.

Patrząc na jej obrazy widz odczuwa pulsowanie i drżenie, ma wrażenie rozsadzania płótna, wibrowania. To zjawisko na płaszczyźnie języka najtrafniej oddaje muzyczny termin staccato. Co ciekawe, to rwanie formy w scenach figuralnych ustępuje najczęściej miejsca płynnej artykulacji legato w pejzażach.

Powinowactwo sztuk jest zjawiskiem rozpoznanym i dobrze już zadomowionym w kulturze. Nie bez przyczyny tak wiele terminów pozostaje wspólnych dla plastyki i muzyki. Jednak nie każda twórczość plastyczna ma w sobie potencjał (i wytrzymuje samą próbę) interpretacji także w kategoriach muzycznych. Tego typu spojrzenie pozwala doświadczyć obrazu na zupełnie innej płaszczyźnie. Wydobywając jego bogactwo w innym obszarze wrażliwości zwraca uwagę na jego specyficzne wartości. Jest to spojrzenie, które w mniejszym stopniu rozpatruje temat czy symbolikę – oba aspekty obecne w dziełach Beaty Bigaj – jednak wielokrotnie już sygnalizowane w komentarzach jej twórczości. W przedziwny sposób muzyczność jej prac wydobywa wartości głęboko i czysto malarskie jej sposobu obrazowania.

– Ad Arma, in: człowieczeństwo…,  Krakow 2022:

I first saw your work in the gallery of Victor in Dordrecht. It intrigued me deeply. Very glad to have that small 20×20 painting in the house. Your work conveys me back to my youth.. 60ties, seventies, to timeless observations, repeated in time.

A bathing scene, street, house, all those kinds of states we dwell along during our lives. A very good observation. With the eye of the outsider looking-in, you notice the moments. The Unseen is Seen. We can feel it. It is recorded.As it Is. No holding back, just the pure essence of the subject. That is a rare talent.

The style of painting is in the sphere, in my feeling, in the classical technique that we find from the times of Socialism. A direct ‘noting’ way of painting. I like that style and time. Especially in the ‘moving’ images. In depth, the nakedness of the subjects, Pope, Rustin and Lucian Freud call up a same intriguing, a bit uncomfortable awareness. I think that it is because of the intimacy, coming so very close and the participants are unaware of our eyes. Time is frozen. But we are caught in your paintings, too.

Let much more be made. Better than any movie or book.

This is as close as we can get. What keeps it all so accessiblein the same moment, is the honesty ofthe observer ,in this case the artist, that opens these views.

There is this. Just this.

As-Is.

– Paweł Taranczewski in: człowieczeństwo…,  Krakow 2022:

O malarstwie Beaty Bigaj

Przebogata twórczość malarska pani Beaty Bigaj powinna się rozwijać, co niełatwe w dzisiejszym kontekście, niesprzyjającym malarstwu sztalugowemu, a niekiedy wręcz mu niechętnemu. Obrazów Beaty Bigaj nie muszę omawiać, jej twórczość jest znana z licznych wystaw krajowych i zagranicznych. Wystarczy jeśli wspomnę, że obrazy te są gwałtowną, a nawet brutalną ekspresją emocji, cierpienia, bólu egzystencji ludzi, którymi nikt właściwie się nie interesuje, których los nikogo nie obchodzi. Władcy nasi nie wychodzą poza deklaracje – próżne. Nie piszę o świecie prawdziwym, piszę o świecie malowanym przez Beatę Bigaj. A świat to okrutny i ponury, zamknięty, bez wyjścia; nie ma w nim nadziei. Obrazy Beaty Bigaj są bardziej ekspresyjne, gwałtowniejsze od płócien niemieckich ekspresjonistów; gwałtowny Ernst Ludwig Kirchner przy niej estetyzuje, bliższa malarstwu Bigaj jest przerażająca batalistyka Otto Dixa. Ekspresja płócien Beaty Bigaj wywleka – tak, wywleka – jakąś rzeźnię ludzi, jakieś łupienie ze skóry, jakieś tortury fizyczne i psychiczne, a także pracę ponad siły, pracę morderczą rodem z koncentracyjnego obozu.

Beata Bigaj nie lukruje rzeczywistości, nie wygładza, nie kryje ludzkiego dramatu, niekiedy tragedii. Woła, krzyczy, wyje: popatrzcie, coś z tym zróbcie, nie omijajcie, nie przechodźcie obojętnie. Jej tak poważny stosunek do ludzkiej rzeczywistości, bynajmniej nie teatralne wołanie o ratunek, zasługują na uwagę.

– Grzegorz Wnęk, in:  człowieczeństwo…,  Krakow 2022 (part):

Dziś stoję przed najnowszymi pracami Beaty (…) Mimo trudnych tematów, są to obrazy, w których ekspresja ujęta jest w karby formy i przetrawiona przez malarskie środki wyrazu.

I to nadaje im uniwersalność odbioru, co jest dla dzieła sztuki szczególnie ważne.

Nie chciałbym tego pisać, ale te prace są tak współczesne, tak „dzisiejsze”.

Wolałbym napisać, o niespokojnym, nierzeczywistym ekspresjonizmie, może nawet fantazji. O pełnym niepokoju, wewnętrznym świecie autorki.

Niestety to realizm dzisiejszego świata (…), świata, który zrzucił dobrotliwą maskę.

Świata, który jest pełen zbrodni i tragedii, nieludzkich zachowań, ale też pełen poświęcenia i niesienia pomocy.

Nieludzkiemu złu przeciwstawia się potężny „wybuch” dobra, co daje nadzieję. (…)

Przyglądając się ostatnim obrazom Beaty Bigaj, wydaje mi się istotne odczucie, że w tych pracach „wisi” nad odbiorcą niczym miecz nad bezbronnymi coś niepokojącego, coś co może się wydarzyć…

I tak odbieram te prace.

To niemal proroczy cykl, który pyta nas: co się stało z naszym człowieczeństwem?

–  Jacek Waltoś, in: Beata Bigaj. BUNT versus pollice verso,  Częstochowa 2018:

W tumulcie

Nie znajdzie ukojenia, kto patrzy na obrazy Beaty Bigaj. Znajdzie się raczej w wirze eksplodującej, rozwichrzonej przestrzeni pełnej figur i wizualnych kontrastów. W przestrzeni nieukładnej, figur niepięknych, kolorów zgrzytliwych. Widz tkwi przed spadającym na niego splotem gestów, gwałtowną akcją pomiędzy bohaterami dramatu, zamaszystością ruchów pędzla, rzutami światła i cienia. Krzyżującym się planami: najbliższych z najdalszymi. To powrót do malarskiej przestrzeni zaganiającej widza – tradycja Matejki? Może Chełmońskiego, który – jak kiedyś napisano o Czwórce – stwarza iluzję nie „w głąb obrazu”, ale „ku rzeczywistości”. Tak też działają murale Meksykanów kipiące nadmiarem konfiguracji, nieobce zapewne Malarce zdarzeń niby pospolitych, a skalą i proporcjami rozrosłych monumentalnie.

Bez względu na anegdotę sugerowaną tytułami płócien, widz pozostaje onieśmielony i zadziwiony emocjami jakim poruszani są bohaterowie żywiołowych narracji, trudną do uchwycenia przyczyną zgiełku, spiętrzenia cielesności osób i dynamiki nieustannej przemiany jakiej podlegają wszystkie elementy rozpoznawalnej – czy pozornie? – rzeczywistości. A wreszcie nieustannym konfliktem pojedynczego człowieka ze swoim otoczeniem, z kolorystyką która mogłaby wspomagać a raczej bywa sprzeczna z prawami fizyki a także estetycznej harmonii. Ekspresyjna opozycja wszystkiego ze wszystkim: wrażenie tumultu który jest źródłem tego malowania i definiuje jego odśrodkową energię. Kadry zarówno z codziennej bieganiny co z niezwykłych wydarzeń potwierdzają obecność nieustannego dramatu. Rzeczywistość pozbawiona odświętnej pozy, konwencji i ceremonii. To raczej nieustanne zmagania, wzajemne przesilenia – żeby nie powiedzieć: walka.

Skojarzenia z sekwencjami Wesela Andrzeja Wajdy i równocześnie Wojciecha Smarzowskiego przychodzą do głowy widzowi „filmu” Beaty Bigaj, obrazów życia nasyconych równocześnie symbolicznym piętnem i reportażem z pospolitości.

 Byłoby to może malarstwo rodzajowe – dawno porzucone na rzecz fotografii biorącej z niego swój rodowód – gdyby nie stan kulminacji energii malarskiej, przekształcającej świat oglądany w świat wyrażany. A jednak Beata Bigaj wybrała obserwację za miarę sztuki: nie ma w niej ani egzaltacji ani wzgardy dla widzianego świata wokół. Najczęściej bliskiego sobie, najbliższego. Tradycje realizmu jako postawy poznawczej i też stylu historycznego są rozpoznawalne a myśl o Pieterze Brueghlu powraca. Z klisz pamięci, z jej emocjonalnych, często nieuświadomionych wątków narastają erupcje malarskie. Gwałtowne i szorstkie – dalekie od utopii piękna, jakie sztuka często buduje mając na względzie abstrakcyjne idee. Tu nawet o czarach malarskich procederów trudno mówić i raczej podziwiać można siłę i trafność wymowy obrazu. Odnajdujemy wierność swojemu doświadczeniu – widzeniu zaborczemu i malowaniu zgodnie ze swoim temperamentem. A jest ono poruszające. Dosłownie, bo nie dające spokoju.

 – Małgorzata Dorna, Utracone piekło realizmu. Misterium męki i ocalenia, 2018:

W malarstwie Beaty Bigaj słońce nie pojawia się nigdy. Gdyby się jednak pojawiło – byłoby to zapewne „czarne słońce”, znane z poezji francuskich symbolistów lub z katastroficznych tekstów polskich romantyków. Brak tu żywiołu powietrza i Ziemi. Jest żywioł ognia i nieba. Niebo rozmalowane w całej gamie ciężkich brunatnych czerwieni, aż po nasycone ciepłem pulsujące brązy, zielenie, fiolety, błękity nie daje ukojenia. Nie wabi lazurem i ciszą, nie chroni półprzejrzystym kloszem, nie obiecuje zbawienia, nie zwiastuje spacerów po lunatycznych ogrodach, nie zapowiada niebytu, zawieszenia w bezkresnych przestrzeniach, zjednoczenia się w duchowej harmonii z Absolutem. Nie uwodzi nadzieją na zanurzenie się w krystalicznej bieli obłoków pod szklanym okiem, przeszytej chłodem, obojętnej Opaczności. Niebo buzuje i płonie. Jak w barokowym koncepcie, literackim pomyśle, organizującym kunsztowną wypowiedź w dogłębnie przeżytą, ostateczną i zadziwiającą całość. Jednak podczas gdy celem sztuki baroku było budzić zdziwienie, niepokoić, poruszać, to celem tego malarstwa jest czysta, in statu nascendi, EKSPRESJA.

Wzorem reprezentantów metafizycznego nurtu XVII-wiecznej, budowanej na kontraście i antytezie poezji, tworzących wizerunek człowieka osaczonego, skazanego na wieczne bojowanie, doświadczającego nieustannej obecności śmierci, Beata Bigaj zapisuje ekstremalne, zmagające się w walce, niekiedy niszczące się wzajem, kiedy indziej ulegające wzmocnieniu, pierwotne, nieokiełzane namiętności. Z budzącą przerażenie precyzją demaskuje, obnaża utajone żywioły uczuć, pokazanych przez pryzmat deformacji, groteski, karykaturalnych przerysowań. Każdą z jej prac cechuje ogromny ładunek emocji, zdających się rozsadzać od wewnątrz ramy umownie ograniczające strukturę, układających w tematyczne sekwencje i cykle, atakujących nas zewsząd, wielkoformatowych obrazów.

Nieprzypadkowo rezygnuje też z rytmu uporządkowanej opowieści, z rytmu narracji rozwijającej się linearnie w czasie. Jest bowiem malarką momentalnych ujęć i scen, malarką fizycznego, niemal biologicznego doświadczania pełnej tragizmu, intensywnej obecności człowieka „tutaj i teraz”, w konkretnej przestrzeni i czasie. Jest także malarką dramatycznych teatralnych gestów, apokaliptycznych wizji, cokolwiek dzisiaj to znaczy. Jest wreszcie artystką doskonale czującą kolor i formę, organiczną materię pulsującej życiem, zmysłowej tkanki obrazu. Maluje z rozmachem i pasją, po mistrzowsku operując nasyconą światłem, miękko położoną, migotliwą, sugerującą nietrwałość i zmienność „poruszonego świata” plamą. Zdaje się kochać kolor, ale wielość przenikających się barw nie czyni jej prac radosnymi. Tworzy bowiem krainy nieoswojone i mroczne, przestrzenie budowane na spięciach, pełne dramaturgicznych kontrapunktów, zagęszczone, pokazujące człowieka w sposób symultaniczny, na bliskich planach, od wewnątrz i zewnątrz zarazem. Człowieka rozdartego, „rozdwojonego w sobie”, wydanego na pastwę samotności w tłumie, wydanego na żer niekończącej się walki z sobą samym, wystawionego (jak na podmuch burzy i wichru) na nieuchronność wyroków Losu, na bolesną pewność ostatecznej klęski i rozpaczy.

Dla nas, zanurzonych w magmie kultury masowej, dla nas, „mieszkańców masowej wyobraźni” (jak zwykł pisać w swej katastroficznej przepowiedni niezapomniany KTT)[1], obecność prac Beaty Bigaj nabiera istotnego, brzemiennego w skutki znaczenia. Stajemy zatem twarzą w twarz z dziełem, które nakazuje nam spojrzeć w głąb siebie, zapomnieć o konwencji, zajrzeć w ową otchłań wewnątrz. „Bądź najlepszą wersją samego siebie” – czytamy na reklamowych billboardach. Wykreuj swój wizerunek publiczny, popraw swój wizerunek prywatny. Przymierz tę maskę i rolę. Mów tekstem. I odrzuć prawdę o sobie jak niemodny, przenoszony łach.

Stać cię na to. Jesteś tego warta. Warta tej szminki, tej twarzy. Dopasuj sobie tę twarz. To twarz skazana na sukces, twarz harmonijna i piękna, powtórzona (jak w odpryskach diabelskiego zwierciadła) w tysiącach doskonałych egzemplarzy. Można obnosić ją z wdziękiem po ulicach czystego, opromienionego blaskiem reflektorów (jak milionami sztucznych, oślepiających słońc) nowoczesnego miasta. Współczesnego Legolandu, zbudowanego z modułów ekologicznych, funkcjonalnych, dobrze zaprojektowanych domów. Kup sobie baton „Bounty”. Poczuj w sobie smak Raju. To słodki, pachnący kokosem, egzotyczny i jakże pożądany smak kultury masowej. Daj się ponieść ku światom wyidealizowanym, nieskażonym nawet cieniem obecności faktów, niedotkniętym nawet tchnieniem realizmu. Wszak realizm jawi się człowiekowi naszego stulecia jako celnie wymierzony „w samo sedno” palec, tak kłopotliwej, w istocie niechcianej i niekochanej, nieeleganckiej Prawdy. Co gorsza, jeżeli odwołać się do doświadczeń ekspresji „Młodych Dzikich” z lat osiemdziesiątych minionego stulecia, palec ten jawi się raczej jako nabrzmiały, brudny i niezbyt estetyczny „paluch”. Unikaj dotknięcia palucha. Zapomnij na zawsze o Prawdzie. Prawda uwiera i boli. Prawda okazuje się katem bez białych rękawiczek, z maską cierpienia na zakapturzonej twarzy, z maską, która chroni przed groteskową śmiesznością. Prawda ostatecznie zabija. I tylko wobec Niej stajemy obnażeni i odkryci, bez rekwizytu, bez roli, wyrwani z kulturowego lub społecznego kontekstu.

„Każda użyteczna metoda i tworzywo służące ekspresji jest ważne dla wyobraźni, to znaczy – ujawniania kształtu przeżyć. Pokazujemy to, co robimy, swój warsztat, by ujawnić myśli i wyobrażenia w jej bezpośredniej, często pierwszej postaci” – deklarowali w marcu 1966 założyciele krakowskiej Grupy „Wprost” przy okazji otwarcia pierwszej, programowej wystawy w Świetlicy Wyspiańskiego w Pałacu Sztuki. Członkowie Grupy pragnęli mówić „wprost”, językiem malarskiego reportażu, językiem bliskim „literaturze faktu”, demaskując, obnażając do granic wytrzymałości odbiorcy prawdę o człowieku i świecie. A była to prawda gorzka, bolesna, kwestionowana przez wszechobecną wówczas cenzurę, umiejętnie zakamuflowana przez (posługujące się Orwellowską „nowomową”) władze.

Kiedy w latach siedemdziesiątych w liczących się w PRL-u galeriach zaczęto pokazywać utrzymane w szarości i różach, a czasami w pastelowych fioletach wielkoformatowe obrazy Zbyluta Grzywacza, przewrotnie nawiązujące do estetyki romantyzmu, kompozycje Jacka Waltosia i słynne (zdecydowanie bardziej uładzone, estetyczne) Piety w dwój- lub trójnasób naznaczone piętnem celowych niedomówień, wątpliwości i niewiary – co rusz wybuchały skandale. Dzieła owych buntowników, odciskających wyraźne piętno swej (jakże niepożądanej z punktu widzenia przedstawicieli oficjalnego nurtu kultury tamtego okresu) obecności, buntowników występujących jawnie przeciwko abstrakcji i koloryzmowi, raniły bowiem nie tylko uczucia religijne, kwestionowały uznane systemy wartości, występowały przeciwko akademizmowi, lecz także budziły odrazę swym brakiem harmonii, dosadnością i chropawością przekazu, niekiedy jawną szpetotą.

Do owej potrzeby mówienia „wprost”, jednoznacznie, wyraźnie i dosadnie, bez znieczulenia nawiązywało (paradoksalnie odrzucające wszelkie dziedzictwo i tradycję) pokolenie ekspresjonistów lat osiemdziesiątych. Pokolenie, którego dramatyczny głos nie wybrzmiał jeszcze na salonach sztuki, nie przeszedł w stonowany szept, mimo że liczni przedstawiciele tamtej grupy są dzisiaj profesorami Akademii, prowadzą własne galerie, wydawnictwa. Ekspresja jest nadal obecna, podobnie jak coraz mocniej zaznacza się w naszym życiu potrzeba teatralizacji, pojmowanej nie powierzchownie, jako forma udawania, imitowania, przybierania masek i ról, lecz jako działanie performatywne, poza przestrzenią sceny. Malarstwo Beaty Bigaj wychodzi także poza płaszczyznę ograniczonego ramą obrazu, w którym jak w soczewce ogniskują się nasze niepokoje i lęki, nasze obsesje i zawirowania, w którym dokonuje się odwieczne misterium męki i odkupienia. Jak w sferze sacrum i mitu czas tutaj biegnie inaczej, ulega zagęszczeniu, zatrzymaniu. Ów „kolisty czas wiecznych powrotów” (jak nazywała to sugestywnie prof. Maria Janion w wykładach prowadzonych na Uniwersytecie Gdańskim w drugiej połowie ubiegłego stulecia) wprowadza nas w magiczny krąg, w krąg wirujących, wznoszących się i upadających, nieledwie odzianych, wpółnagich, mocno oświetlonych od strony widowni ciał. Cielsk wyrzeźbionych sztucznym, agresywnym światłem, poskręcanych i wielkich, niekiedy ułomnych i chromych, kiedy indziej masywnych, dobrze wymodelowanych, naznaczonych piętnem indywidualizmu, rozpoznawalnych w odwiecznym korowodzie. W odwiecznym korowodzie śmierci i narodzin.

[1] 1 Krzysztof Teodor Toeplitz, Mieszkańcy masowej wyobraźni, Biblioteka Myśli Współczesnej, PWN, Warszawa 1970

–  Stanisław Rodziński in: Beata Bigaj – Malarstwo/Grafika, Kraków 2007:

Beata Bigaj – biorąc pod uwagę daty Jej noty biograficznej jest na początku twórczej drogi.

Kiedy jednak patrzymy na Jej obrazy, rysunki i grafiki postrzegamy co najmniej dwa problemy pozwalające już dzisiaj określić tę drogę jako wybitną.

Beata Bigaj w czasie zamętu panującego w sztuce, wobec zachwiania i relatywizowania wartości, a nawet sensu malarstwa – maluje z uporem i żarliwością.

Co prawda czytałem ostatnio, że śmierć malarstwa została odwołana na jakiś czas przez kuratorów i krytyków zajmujących się sztuką aktualną i modną, ale to właśnie Beata Bigaj swoim malowaniem sygnalizuje, że nie ważne są bzdury, a najważniejsze są godziny przed sztalugami.

Na obrazach Artystki widzimy więc ludzi mocnych i umięśnionych, ale i bezradnych, bezdomnych, samotnych.

Patrzymy na martwe natury, a szczególnie w grafikach Beata Bigaj odkrywa w bielach i szarościach siłę i dramat obecny na obrazach.

Niezależnie od tego czy człowiek na dużych czy mniejszych płótnach malarki to tak jak w poliptyku „Czym jest prawda” – Chrystus i otaczający go apostołowie, czy jak w „Kolejce podziemnej” czy na przejmującej „Arenie” – to malowani ludzie są tak samo samotni, zmęczeni i cierpiący.

Jeżeli nawet są siłaczami i mają potężne bicepsy – to wydaje się, że udają, a nieraz zasłaniają twarze by paparazzi nie ujawnili prawdy.

Tak więc teatrum Beaty Bigaj to szczególnego rodzaju powtarzający się niezmienny motyw „Ecce Homo”, to dramatyczne rozważanie o życiu i śmierci, o pozorach siły, o zagubieniu i bezradności, ale i o prawdzie, której malarka uparcie poszukuje i którą krok po kroku odkrywa.

Droga jaką wybrała dla siebie i swego malarstwa Beata Bigaj, to droga trudna bo pozbawiona pozorów i efektów.

Patrząc na rodzaj ekspresji, na materię malarską, na kolor i strukturę postaci i przedmiotów – warto mieć świadomość, że Artystka niczego sobie nie ułatwia, a może nawet stawia sobie cele coraz trudniejsze, podejmując ryzyko w równym stopniu dotyczące treści i formy malowanych płócien.

Ten cel jest taki sam jak przed setkami i dziesiątkami lat.

Chodzi po prostu o to by malowanie nie było efektownym cyrkiem, lecz trudnym bardzo, niemal codziennym poszukiwaniem prawdy.

Ten upór i siłę widzę w obrazach Beaty Bigaj.